poniedziałek, 18 sierpnia 2014

katuje, upadla i miesza z błotem czyli X Bieg Katorżnika

Dokładnie rok temu zobaczyłam zdjęcia kolegi Tomka z Biegu Katorżnika i postanowiłam, że jeśli tylko się uda zapisać, to chcę w nim wystartować. Ukończyć taki bieg to będzie fajna zabawa, ale najbardziej ciekawił mnie medal. Robił wrażenie. Zapisy kobiet trwały dłużej niż mężczyzn i razem z koleżanką Anetą udało nam się znaleźć w gronie 183 kobiet. Pakiet startowy nie powiem, do tanich nie należy bo 200zł ale, że środki idą na cele charytatywne to jakoś inaczej wydaje się takie pieniądze. Zarezerwowałam za poradą Tomka hotel w Częstochowie (w samym Kokotku już nie było miejsc) i pozostało czekać. Przez ostatnią kontuzję jakoś nie przeżywałam w ogóle tego biegu, nie przygotowywałam się specjalnie. Z Anetą i naszymi kibicami wyruszyliśmy z Warszawy w piątek o 15, na spokojnie dojechaliśmy do Częstochowy; krótkie zwiedzanie i udaliśmy się do Hotelu Haga. Osobiście – nie polecam na dłuższy wypad. Na jedną noc może być  ale dłuższy pobyt... Wieczorem obejrzałyśmy jeszcze kilka filmów o starcie w Katorżniku na Youtube z zeszłego roku i dotarło do mnie na co się porywam… 
No, ale jak się powiedziało „a” to nie można się wycofać. Zimno, jak na sierpień i lejący, bo nawet nie padający deszcze kiedy opuszczaliśmy hotel wcale nie zachęcił nas do startu.Organizacyjnie super przygotowany bieg -  w samym już Kokotku trasa była oznaczona gdzie należy skręcić, przygotowany spory parking i wolontariusze wskazujący drogę; odbiór pakietów szybko i sprawnie. Na miejscu byliśmy tuż po 11 więc idealnie, żeby się przebrać, przygotować i przed 12 ustawić na starcie. Zaczęło się nieźle, bo gdzieś posiałam rękawiczki – pomyślałam jak bardzo ucierpiały moje ręce na Runmagedonnie i jeśli tu miałoby być podobnie… No trudno – za gapowe się płaci. Zobaczymy czy chociaż świeżo zrobiona hybryda na paznokciach wytrzyma. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby tuż przed startem fundować sobie manicure :)  Po drodze zaczepiłyśmy z Anetą chłopaka, który wracał z Biegu Skazańców. Popatrzyłam jak był zmęczony, wybrudzony i pomyślałam „po co mi to ?”, ale wiedziałam też, że chciałam spróbować i w życiu się nie wycofam. Pora na ostatni posiłek czyli batonik, buty obwiązałyśmy taśmą, rzeczy oddałyśmy do depozytu i w fantastycznych humorach stanęłyśmy na starcie. Jak się okazało sporo dziewczyn startowało po raz pierwszy więc szanse
wyrównane, bo nie wiadomo co czai się w zaroślach. Punkt 12.00 ruszyłyśmy a właściwie wskoczyłyśmy do wody i… na początek którejś z zawodniczek udało się mnie podtopić więc wiedziałam, że walki o miejsca nie będzie tym bardziej, że nie umiem pływać. Byle dotrwać do pomostu i przebić się bliżej biegu. Tu zgubiłam Anetę i do samego końca nie spotkałyśmy się – dopiero na mecie. Następne 1,5-2km to było brodzenie w wodzie, w szuwarach gdzie co rusz można było się nadziać na konary. Już wiem czemu niektóre z dziewczyn miały ochraniacze na piszczele..Jedno co trzeba przyznać – nie było wśród kobiet takiej rywalizacji jak widać było u mężczyzn. No może poza paroma przypadkami. Większość jednak współpracowała, pomagała sobie, ostrzegała gdzie jaka przeszkoda jest w wodzie. To było naprawdę fajne i pomocne. Ciężko było wyprzedzać gdy ledwo podnosisz nogi w błotnistej, bulgocącej mazi. Już nawet po jakimś czasie nie chciało mi się zdejmować różnego rodzaju roślinności z ciała. W połowie trasy byłam zaskoczona punktem odżywczym – jogurt o smaku kakaowym . Co jakiś czas gdzieś w lesie czaił się fotograf. Samego biegu na tej, jak mówili 13km trasie, było może 3 może 4km. 
Pod sam koniec znów musiałam zmierzyć się z wodą i brakiem umiejętności pływania czyli straciłam parę miejsc w klasyfikacji.  Na kilometr przed końcem objawili się nasi kibice – Marcin nagrywając mnie trafił na najgorszy moment biegu – zderzenie z wielkim konarem i ból nie do opisania. Mój piszczel oberwał na tyle mocno, że ledwo mogłam chodzić a na końcu czaiły się przeszkody – czołganie się pod drutem kolczastym; skoki przez opony; szukanie wyjścia przed okno w opuszczonym domu i kilka innych, na które trzeba było samemu znaleźć sposób. Nie wiem czy to  świadomość, że za chwilę koniec czy upór i wola walki, ale nie myślałam o bólu tylko chciałam jak najszybciej ukończyć bieg.
Na końcu czekał na mnie przeogromny medal, który ledwo dałam radę unieść na szyi. Większość biegu pokonałam razem z Basią i „Bułą”; dziękuję im za wsparcie zważywszy, że całą trasę byłam bez okularów. Kilka wywrotek w lesie zaliczyłam. Zaraz za metą można było się opłukać z pierwszego błota a potem Jednostka udostępniła prysznice polowe. Przyjemnie było założyć ciepłe i suche ubranie. A potem… ciepła, przepyszna grochówka…
Ostatecznie zajęłam 40.-te miejsce wśród kobiet (na 149 które wystartowały) z czasem 2:21:22. Jestem zadowolona. Plan zrealizowany, medal na pewno największy i najcięższy w kolekcji jest, ale wiem też, że to nie to. Inaczej wyobrażałam sobie ten bieg. Więcej było brodzenia w wodzie niż samego biegania. Były momenty, że wychodziło się na dosłownie kilka kroków z bagien czy z wody by za chwilę znów tam wskoczyć. Nogi wtedy są mega ciężkie, buty przesiąknięte wodą ciążą niesamowicie i ciężko było nawet iść. Zmęczona byłam jak po porządnym półmaratonie J Ale wiem, też że warto było pojechać i przekonać się na własnej skórze. No i hybryda na paznokciach przetrwała :-)
Trochę zniesmaczona byłam oglądając wczoraj  DDTVN relację Agnieszki Rylik z biegu. Niby brała udział tylko zastanawia mnie jedno – jak udało jej się zachować makijaż i czyste, jaskraworóżowe ubranie czy nieskazitelnie białe buty bez mocowania taśmami brodząc po błocie…? Chyba była na innym biegu. 

wtorek, 12 sierpnia 2014

dieta na nowo :)

Od jakiegoś czasu zamierzałam zmienić dietetyka gdyż poprzednia dieta przestała na mnie działać. Długo się zastanawiałam, na kogo się zdecydować. Łukasza podglądałam od jakiegoś czasu. Patrzyłam na jego pracę ale też na treningi. Pomyślałam, że jeżeli mam być u kogoś pod opieką to fajnie by było żeby to była osoba, która wie co znaczy trening, wie jak to działa i wie co jest potrzebne. A skoro Łukasz biega i zna się na dietetyce to lepszego miksu mi nie potrzeba. Postawiłam na zmiany.



Łukasz jest byłym zawodnikiem sekcji lekkoatletyki biegów na 400 m AZS AWF Warszawa. Skończył AWF a obecnie studiuje na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Na co dzień trenuje w grupie Entre.pl TEAM.


Pierwsze nasze spotkanie miało miejsce na początku czerwca. Łukasz zebrał potrzebne dane, zważył i dobrał odpowiednią dietę dla mnie. Po miesiącu okazało się że ubyło mi aż 2% tkanki tłuszczowej. Mówię "aż" bo dla mnie to dużo. Na kolejnej wizycie nie było już tak spektakularnego spadku ale 17,7% tkanki tłuszczowej to dla mnie naprawdę fajny wynik. Dążę do uzyskania 15% i myślę, że jeśli będę grzecznie się słuchać i dalej trenować to taka wartość jest możliwa do osiągnięcia.

Teraz czekam na kolejną zmianę w diecie i liczę, że na kolejnej kontroli zobaczę 16 z przodu :) 

Gdybyście chcieli poczytać coś więcej o Łukaszu zajrzyjcie tutaj lub na facebook'a

środa, 6 sierpnia 2014