wtorek, 29 kwietnia 2014

wyprawa do Lublina czyli zaproszenie od Insane Runners

Ola: Poleski Park Narodowy. Kto nie był już dziś może żałować. Jakiś czas temu lubelska grupa biegowa Insane Runners zaprosiła naszą Goldenową drużynę na wspólne wybieganie. Wiosna obfituje w imprezy biegowe więc większość nie mogła dotrzeć z powodu różnych biegów, ale ja dzielnie reprezentowałam nasz złoty Team. Pobudka w dzień wolny od pracy o godz. 5:30 to nie jest najlepszy pomysł, ale to co zobaczyłam potem w 100% zrekompensowało mi tak wczesne zerwanie się z łóżka. W 6. osób  pojechaliśmy do oddalonego od Lublina o 50km, Urszulina. Zakupiliśmy bilet rodzinny – wszak biegacze to jedna wielka rodzina, i ruszyliśmy dalej na parking przy Muzeum skąd miała się zacząć nasza wyprawa. Tomek z racji kontuzji przewodził drużynie marszowej, ale jako największy znawca tamtejszych terenów, dał nam wskazówki jak mamy biec. Pod przewodnictwem Pawła, żeńska część wyprawy ruszyła na trasę.

Paweł: Jakiś czas temu jako przedstawiciel lubelskiej grupy biegowej Insane Runners w uzgodnieniu z Prezesem Zarządu, Wiceprezesami Zarządu, Przewodniczącym i Członkami Rady Nadzorczej oraz skarbnikiem grupy zaprosiłem drużynę Goldenową na wspólne wybieganie. Pomysł tego, żeby zorganizować "coś większego" zrodził się wczesną wiosną, kiedy byliśmy tam pierwszy raz (mówiąc oczywiście w uogólnieniu). Drużyna Goldenowa stanęła na wysokości zadnia i wysłała w daleką drogę swojego specjalnego wysłannika, a w zasadzie wysłanniczkę, co w kontekście dalszych okoliczności pozostanie nie bez znaczenia, czyli Olę.

Data 27 kwietnia nie była sprzyjającą okolicznością dla biegaczy, których ilość została mocno ograniczona przez okoliczności... rożne ...najogólniej mówiąc zdrowotne i rodzinne. I tak wcześnie rano wyruszyliśmy dzieląc się na skład chodzący (Karolina i Tomasz) oraz truchtający w składzie (w kolejności alfabetycznej: Aleksandra, Karolina, Małgorzata oraz babski król czyli piszący te słowa Paweł) do wyżej wymienionej miejscowości. Zdawałem sobie sprawę że poprowadzenie grupy przez ścieżki prowadzące przez bagna i torfowiska Polesia to nie lada
wyzwanie i mimo tego, że Tomek poprzysiągł mi wsparcie telefoniczne wyruszając czułem głaz odpowiedzialności na swoich barkach. Pierwszą częścią wyprawy była moja ulubiona ścieżka czyli "Spławy". Bardzo gładko w  dużej części po drewnianych pomostach dotarliśmy do jeziora Łukie. Również bez większych problemów dotarliśmy do asfaltu. Z tego miejsca mięliśmy około kilometra do samochodu... .

Ola: Bez większych problemów, ale ze studiowaniem mapy w jednym z punktów informacyjnych gdzie nasz Król zdecydowanym gestem wskazał drogę i dopełnił słowami: "Tędy!"  Nikt nie kwestionował, że Paweł wie gdzie jesteśmy i gdzie podążamy. W doborowych nastrojach potruchtaliśmy dalej, licząc po drodze bociany aż trafiliśmy na kucyka. Przymusowa przerwa bo jak nie pogłaskać takiego cudaka i nie strzelić słit foci? Chwila wytchnienia na picie i odżywianie i ruszyliśmy dalej. Słońce pięknie nam świeciło, mała wioska z surowym klimatem, domkami jak z bajki, zero ludzi i ... zero naszego samochodu. Zauroczeni krajobrazem nie zauważyliśmy jak pogubiliśmy się. Przystanek autobusowy to doskonałe miejsce na przerwę i .. telefon do przyjaciela. Tomek wie na bank gdzie jesteśmy :)

Paweł: Przyjaciel pewnie by pomógł, gdybym przekazał mu bardziej precyzyjne informacje oprócz tego, że znajdujemy się już na asfalcie. Gdy jedno ucho miałem całkowicie zaangażowane w rozmowę z Tomkiem do drugiego zaczęło wpadać słowo "świnia" powtarzane przez trzy pary kobiecych ust. Myślę sobie, że jeszcze nie ma półmetka, a panie już tak zirytowane na moją osobę. Odwróciłem się, żeby zobaczyć się czy jest już bardzo źle i wtedy w odległości kilkudziesięciu metrów moim oczom ukazała się wielka locha. Zwierze było takich rozmiarów, że na wąskiej asfaltowej drodze nie wyminął by go nawet chudy rowerzysta. No dobra, przegiąłem, ale samochód na pewno by nie przejechał.
Na początku nieśmiało i z pewną obawą podążyliśmy w jej kierunku. Natomiast kiedy okazało się, że świnia nie jest nastawiona na konfrontację fizyczną, a w zasadzie niewiele robi sobie z naszej obecności zastąpiła zabawa pt. "kto bliżej podejdzie do świni". Eh... mieszczuchy. Ciekawe jaką minę miałby właściciel tego zwierzęcia widząc że sprawiło ono grupie dziwnych ludzi tyle radości. Monumentalny rozmiar Pani Świnki budził tyle respektu, że nikt nie miał na tyle odwagi żeby ją pogłaskać. Zdawało się, że wspólnym zdjęciom i śmiechom nie będzie końca. A refleksje na temat jedzenia wieprzowiny i typowania prawdopodobnej wagi świni trwały przez kolejne kilometry. Kiedy mijały kolejne, a samochodu dalej ani widu użyliśmy tajemnej broni (dla resztek mojego honoru chyba) czyli GPSu w telefonie Karoliny. Najprostszą opcją okazało się zawrócenie i bankowe dotarcie do samochodu. Nie wiem czy strach przed ponownym spotkaniem z ogromną wieprzowiną, czy żądza przygody spowodowana endorfinami wyzwolonymi spotkaniem z takim stworem (tak czy inaczej czuję że świnka miała w tym swój udział) spowodowała, że wymyśliliśmy całkiem inną opcję.

Ola: Podąrzając przed siebie, przekonani, że biegniemy we właściwym kierunku trafiliśmy na polanę z amboną. I co? Wiadomo - zbiegamy z trasy bo być i nie zajrzeć do środka to nie w stylu naszej wesołej gromadki. Kiedy wdrapywaliśmy się na górę doszły nasz dziwne dźwięki w zaroślach ale co tam! My pniemy się po drewnianych schodkach na szczyt. Widoki z góry były cudne, zapomnieliśmy o stworze czającym się gdzieś tam na nas. No ale Paweł nie byłby sobą, gdyby nie zrobił psikusa. Gdy już wszystkie dzielnie truchtałyśmy w kierunku ścieżki, na tyle głośno wykrzyczał " **(^^%&)(_P ", że pobiegłyśmy za nim. No dobra - przyznaję się, ja wystraszyłam się. Potem śmiechu nie było końca. Tym sposobem dobiegliśmy do jeziora, tego samego, które widzieliśmy na początku wyprawy tyle, że byliśmy po drugiej jego stronie czyli .. zagubiliśmy się ponownie :) Krótka decyzja "Tędy!" i wracaliśmy na asfalt z nadzieją, że nasza locha jeszcze będzie gdzieś tam na trasie. Nie było, był za to dzielny Grześ w czadowych okularach. Kiedy je zdjął wiedzieliśmy czemu je nosi...  

Paweł: Taaak. Wyglądał jakby spotkał się po potańcówce w remizie z chłopakami z sąsiedniej wsi. Podczas, gdy ja wykorzystywałem kolejne koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela (właściwie wszystkie trzy koła były takie same) dziewczyny podczas rozpytania Grzesia ustaliły że jego obrażenia powstały na skutek konfrontacji z drzewem podczas jego cięcia, czy jakoś tak. Oli nawet udało się zrobić operacyjne zdjęcie osobnika, tak na wszelki wypadek, a nóż okaże się że to właśnie on ukradł kurę Sołtysowi.  Teraz już naprawdę wybraliśmy najłatwiejszą drogę do samochodu, po drodze napotykając tubylczych skaterów, zamknięty punkt biblioteczny oraz nietubylczych rowerzystów który nieśpiesznie nas wyprzedzili (to nie będzie nasze ostatnie spotkanie tego dnia). Samochodem przedostaliśmy się do kolejnej ścieżku dydaktycznej - "Dominik".
Tak, jak wspomniano wcześniej kupiliśmy rodzinny bilet wstępu do Parku i miała go grupa chodząca, która miała czekać na nas nad jeziorem Moszne znajdującym się właśnie na tej ścieżce. Tylko jak to wytłumaczyć urzędnikowi który sprzedaje bilety i czeka przed wejściem na ścieżkę. Postanawiam użyć moich wątpliwych talentów krasomówczych. Zaczynam: "chciałbym przekonać Pana, że kupiliśmy już dziś bilet mimo, że go nie mamy..." na co Pan bileter bez chwili namysłu odpowiada wskazując na koleżankę w getrach moro: "tamta Pani mnie przekonuje". Jak to zrobiła? Oddaje głos "tamtej Pani".

Ola: wtedy byłam przekonana przez chwilę... bardzo krótką chwilę, że to mój urok osobisty. Jednak naszą przepustką okazały się moje moro ledżinsy od Nessi, które wpadły panu strażnikowi  w oko. I czar prysł chociaż cieszyłam się, że dzięki temu bezproblemowo dostaliśmy się na szlak i spokojnie udaliśmy na ustalone miejsce spotkania z naszymi piechurami - Karoliną i Tomkiem. Po drodze zatrzymaliśmy się, na krótkie spotkanie z dębem Dominikiem. Mnie widok na tyle zachwycił, że chciałam tam zostać. I tu ponownie natknęliśmy się na spotkanych wcześniej rowerzystów. Im miny były bezcenne a my śmialiśmy się, że teraz pewnie zachodzą w głowę jak to się stało, że oni na rowerach a my i tak jesteśmy przed nimi :) To co? w drogę ku jeziorku, ale jakbyśmy się nie zgubili choć raz.. ten ostatni raz to nie byłoby to :) znów zawracanie na właściwą ścieżkę w kierunku jeziora gdzie już widzieliśmy naszych współtowarzyszy wyprawy. Nie powiem, ich docinki były zacne - "Wy biegiem, my spacerkiem a i tak jesteśmy przed Wami". Chwila wypoczynku, wspólne zdjęcia i dalej w drogę. Już wiedzieliśmy, że 30km dzisiaj nie zrobimy, ale gdzie obiecane błotko i woda?

Paweł: Woda była, błotko też, wystarczyło by tylko na chwilę zejść z kładek. Podsumowując zrobiliśmy około 22 km świetnie się przy tym bawiąc. Po tej wycieczce mam pewne przemyślenie. Jadąc na nią wydawało się się, że złapałem Pana Boga za nogi. Jadę biegać z trzema kobietami. Będę prawdziwym samcem alfa. To dopiero będzie dzień. Nic bardziej mylnego. Pomimo zdecydowanie pozytywnych wrażeń estetycznych, było coś co podkopało moją wiarę w siebie na bardzo długo, jeśli nie na zawsze. Panie w swoim fantastycznym poczuciu humoru zjednoczyły się w mniej lub bardziej wyrafinowany sposób permanentnie dokuczając mojej skromnej osobie. Dowiedziałem się np. ze prędzej złamię zęba "trójkę" niż "trójkę" w maratonie itp. Momentami tęskniłem za moimi Insain kolegami, bo chociaż nasze rozmowy nie są zbyt górnolotne, wiem chociaż o czym do mnie mówią. Od tego dnia przestałem zazdrościć też arabom, którzy posiadają więcej niż jedną żonę, a naiwniakom którzy "bohatersko" tracą swoje życie mamieni wizją 72 dziewnic w muzułmańskim raju mówię stanowcze "nie idźcie tą drogą". A tak już na poważnie dziękuję wszystkim wariatom za ten dzień(w kolejności losowej): Karolinie, która przezwyciężyła tego dnia naturę mega śpiocha za to, że była; Tomkowi za to, że mimo kontuzji jak zawsze nie zawiódł; Karolinie K. za to, że się nie bała i wczuła się w Insain klimat, Gośce za to, że była jak zawsze i Oli za to, że przemierzyła ponad 200 km po to żeby przebiec ledwie ponad 20 (gdzie tu sens i logika). 

Ola: Bieganie bez sensu i logiki jest najprzyjemniejsze :) 


Więcej info o wesołej lubelskiej drużynie, ich wyprawach i zmaganiach znajdziecie  tutaj 


Statystyki:

2 samochody
6 osób
2 drużyny
4 kobiety i  2 mężczyzn
6 telefonów i co najmniej jeden z GPS 
25 bocianów w tym dwa sztywne - jeden jako reklama pewnych klejów a drugi w ogródku.
1 świnia
1 kucyk
kilkanaście krów
1 lokalny rowerzysta Grześ
2 nietambylszych rowerzystów
2 skejterów

czwartek, 17 kwietnia 2014

Kobiety biegają z Nessi

Pewnego zimowego dnia, Wojtek z Nessi oznajmił, że wiosną będzie kolorowo w ciuszkach biegowych dla kobiet, ale nie chciał zdradzić szczegółów. Pomyślałam wtedy, że skoro to będzie coś nowego, ma być rewolucyjne na polskim rynku, to może zachęcę inne kobiety do wyjścia z domu,  pokazując, że biegając dalej możemy czuć się pięknie i kobieco. Swój pomysł na bieg przedstawiłam Wojtkowi, w jakiej formie ja to widzę, ustaliliśmy datę biegu i czekałam co za nowości w kolekcji się pojawią. Gdy zobaczyłam te cudowne leginsy, chusty i wiosnę u Nessi, sama zapragnęłam takie mieć. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Utworzyłam wydarzenie na Facebooku i wtedy odezwała się do mnie Małgosia Nowak (hirun.pl)  z propozycją pomocy. Ucieszyłam się, bo ktoś tak doświadczony jak Gosia to na pewno większy spokój dla mnie. Na Facebookowe wydarzenie odpowiedziało kilkadziesiąt osób, w tym i panowie, co bardzo mnie zaskoczyło. Być może i oni pokochali miłością wielką nową kolekcję :) Ale tak naprawdę okazali się bardzo pomocni. Krzyś i Michał biegali i jeździli na rowerze z aparatami, Robert robił za filmowca a drugi Robert pilnował naszych rzeczy, kiedy my spokojnie oddawałyśmy się cudownemu zajęciu jakim jest bieganie po parku i plotkowanie.
Panowie policjanci również zainteresowali się naszym biegiem, ale nie mieli fotoradaru ze sobą więc i ścigać za prędkość nie mogli :) U nas medale były na początku biegu - Robert rozdał każdej kobiecie smycz od naszego sponsora. I nawet panom, którzy przyszli ze swoimi partnerkami też się oberwało :)  Najpierw była rozgrzewka, którą poprowadziła Gosia by następnie ruszyć w parkowe alejki.  Przebiegliśmy 5km po Parku Skaryszewskim w Warszawie bawiąc się przy tym świetnie; nie było wyścigów, pomiaru czasu ale za to uśmiechnięte buzie, fantastyczne humory mimo pochmurnego nieba i endorfiny. Na koniec nawet grupka chłopców z plecakami i torbami sportowymi pobiegła z nami kawałek. Zadowolone rozpoczęłyśmy konkurs, gdzie nagrodą za prawidłową odpowiedź na pytania były 3 pary leginsów z najnowszej kolekcji (kolor, rozmiar do indywidualnego wyboru) oraz 10 kuponów na zakupy w sklepie internetowym. Pytania dotyczyły zarówno firmy Nessi (np. kiedy firma powstała) jak i mojej osoby (np. mój rekord życiowy w maratonie). Pytania jak się okazało wcale nie były trudne albo nasze kochane panie dobrze się przygotowały :) 
Dodatkowym zaskoczeniem zarówno dla uczestniczek jak i dla mnie samej był prezent jaki przyniósł Robert - zaproszenia na masaż  dla każdej z nas :)  prawdziwe rozpieszczanie :)

Dziękuję ślicznie przede wszystkim Wojtkowi i firmie Nessi za możliwość zorganizowania takiego biegu, za nagrody jakie przekazali i patronat nad wydarzeniem, Gosi z hirun.pl za ogromne wsparcie i pomoc; kolegom - Michałowi i Krzysiowi za fotki, Robertowi za filmowanie i drugiemu Robertowi za całą resztę :) Bez Waszej pomocy nie ogarnęłabym tego.



środa, 16 kwietnia 2014

Runmageddon 2014

W sierpniu 2013 zobaczyłam najpierw zdjęcie kolegi Tomka vel "Staśka"  z Katorżnika, a potem przeczytałam jego relację i .. zakochałam się. I nie dlatego, że to moda, że to coś nowego  a raczej niewiadoma co, z czym i dlaczego. Byłam ciekawa czy jestem faktycznie taką silną babą jak myślę. Do zapisów jeszcze było masę czasu, ale przy tym jak szybko zapełniają się listy startowe  na biegi w ostatnim czasie, wolałam trzymać rękę na pulsie. Kolejnym bodźcem była opowieść Daniela i jego zdjęcia z Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Wtedy już na poważnie dopytywałam o wszystkie szczegóły, o strój, o to co warto zabrać, jak to wygląda faktycznie na trasie i z wypiekami na twarzy słuchałam opowieści, przeglądając zdjęcia i czekając na start zapisów do Katorżnika.

I ni stąd ni zowąd dostałam informację, że w Warszawie będzie organizowany Runmageddon, czyli coś w czym chciałam wystartować. Zapisałam się, opłaciłam i czekałam prawie pół roku na start. W międzyczasie były treningi, maratony a o tej imprezie jakoś zapomniałam. Co jakiś czas tylko dostawałam informacje od organizatorów o poziomie trudności i niespodziankach jakie na nas, startujących odważniaków, czekają. I wreszcie nastał ten dzień. Rano odprowadziłam maratończyków-debiutantów na start Orlen Warsaw Marathon, dając ostatnie wskazówki a sama pojechałam na swój "bieg". 
Na miejscu spotkałam Marcina i Daniela z mojej drużyny. Niestety Piotr z powodu stłuczki nie dotarł na czas. Numery startowe nadano nam ... markerem na czole i ruszyliśmy w kierunku boksów dla koni gdzie był początek zmagań. Ostatnie przemówienie startera i .. ruszyliśmy. Pierwsze przeszkody były powiedzmy sobie szczerze, lajtowe. Przeskok przez bele siana czy przez żywopłot to nic. Ale to była cisza przed burzą. Pierwsze poważne "atrakcje" to były ściany z płyt pilśniowych postawione w pionie i niestety, ale bez wsparcia kolegów byłam bez szans na pokonanie tych przeszkód. Potem mała zmyłka z napisem "jesteś w połowie dystansu" (jak to była 1/3 to wszystko) i wbiegaliśmy w mały zagajnik, gdzie "firma Krzak prowadzi rekrutację". Przedzierając się przez zarośla smagające nas po twarzach, nogach i innych częściach ciała dotarliśmy do pierwszego zbiornika z zimną wodą. Jeden z wolontariuszy zabrał mi okulary obiecując oddać po drugiej stronie. Nie powiedział, że przez tą lodowatą wodę sięgającą mi po szyję będę musiała przejść dwa razy i dopiero wtedy przejrzę na oczy. Przy wychodzeniu niestety wspomagałam się linką. Na szczęście humory wszystkim dopisywały i nikt nie narzekał albo zwyczajnie każdemu, podobnie jak mnie, było wszystko jedno czy wchodzi pierwszy czy piąty raz do wody :) Co jeszcze było na trasie? A na przykład czołganie się pod drutem kolczastym (3 razy!) czy przechodzenie w rowie zakrytym siatką między dżdżownicami :) Do tego noszenie drewnianych bali albo worków z piaskiem. No i darmowe SPA czyli kąpiel w błocie po szyję - inaczej się nie dało :)
Najtrudniejszą dla mnie przeszkodą był "Tarzan" czyli przechodzenie nad wodą wisząc na metalowych drążkach. Niestety miałam mokrą jedną rękę i w połowie drogi wpadłam do wody. Nie ja jedna :) Inną, równie trudną było przedostanie się na drugi brzeg przy pomocy liny. Tu była straszna kolejka więc zdecydowaliśmy się przejść wodą - i tak pewnie bym wpadła w połowie drogi. 
Był i ogień na trasie i grill,  były opony po których trzeba było się wspiąć i zejść ale nie obyło się też bez kary. "Wyprowadzanie pieska na spacer" czyli przeciągnie liną kawałka plyty chodnikowej. Marcin, jako dżentelmen, chciał mi pomóc więc mojego "pieska" ciągnęliśmy razem. Wolontariusz to zauważył i niestety karne 20 pompek. Przy takim zmęczeniu nie było mowy o porządnej nawet jednej pompce :) 
Na koniec domek na który wspiąć się można było tylko za pomocą łańcucha - myślałam, że straciłam wszystkie paznokcie przy schodzeniu; ostatni skok przez słomę i upragniona meta.
Medalem był nieśmiertelnik, potem zimne piwo i ... wymiana mokrych skarpet na nówki sztuki od sponsora. Ciekawy pomysł na promocję :) 

Wracając do domu obolała, z numerem startowym na czole i brudem za paznokciami (miny pasażerów w autobusie bezcenne)  marzyłam o kąpieli i miałam jedną myśl w głowie - przebiec maraton to pestka w porównaniu z tymi przeszkodami. Czułam się jak koń po westernie, ale już się cieszę na samą myśl o sierpniowym Katorżniku, na który jadę z Anetą, bo wiem czym to pachnie. Nie żałuję niczego mimo siniaków, zadrapań i obolałych mięśni. Warto było wziąć udział w Runmageddonie i sprawdzić się :) Zmęczenie jednak było tak silne, że w domu padłam o 22 i ledwo wstałam do pracy. Dziś dalej czuję ból na ciele, ale dzięki temu wiem, że się nie obijałam :)


środa, 9 kwietnia 2014

38 Marathon de Paris 2014

Paryż. Kto nie chciałby tam pobyć choć chwilę? a jeszcze żeby połączyć zwiedzanie z pasją biegania? Dlatego kiedy we wrześniu zadzwonił do mnie Robert i powiedział : "Jedziemy na maraton do Paryża" moje pierwsze słowa były "pomyślę", ale serce wiedziało już, że chcę. Było krótko - " Nie pomyślę, tylko jedziemy". Zapisaliśmy się w kilka osób z drużyny Golden Team i pozostało nam tylko czekać. I trenować :)  Podczas jesiennego, wspólnego wybiegania po warszawskich uliczkach, kolega Wojtek opowiadał o Paryżu jako o miejscu z najładniejszą trasą z jaką było dane mu się zmierzyć (ani Nowy Jork ani Boston nie dorównują). Pokusa była jeszcze większa..


Co biec..?
5 tygodni po Tokio to dość krótko mówili jedni, inni, że fajnie, że polecę na formie zbudowanej do japońskiego startu. A ja nie wiedziałam czego tak naprawdę się spodziewać. Marzenia żeby zaatakować 3:15 gdzieś w głowie siedziały,  ale czy to nie za szybko? Trenowałam solidnie, więc może warto zaryzykować. Taktykę miałam opracować z Mariuszem, moim zającem, już na miejscu. W czwartek wczesnym rankiem zjawiliśmy się na Okęciu w doskonałych nastrojach. Sam lot był krótki, przegadany a  Paryż przywitał nas piękną pogodą. W doskonałych nastrojach, czekając na klucz od mieszkania, udaliśmy się na zwiedzanie. Gdy wrzuciłam informację ze zdjęciem na Facebook'a odezwał się Maciej, nasz goldenowy kolega, który akurat był służbowo w Paryżu. Gonił do nas przez pół miasta żeby chociaż na chwilę się zobaczyć. Oczywiście wypytaliśmy o top 10 in Paris :) 

Expo

Nie wytrzymaliśmy i jeszcze w czwartek, mimo wczesnej pobudki, zmęczenia podróżą i zwiedzaniem udaliśmy się na expo po odbiór pakietów. Zero kolejek, szybka i sprawna obsługa. To wszystko jak najbardziej na plus. Zawartość pakietu zaskoczyła mnie kiedy odkryłam oprócz paczki Haribo, pistacji i lizaka czołówkę. Ale z drugiej strony główny sponsor to Schneider Electric. Nie wiem ilorazowego użytku będzie ale na pewno przyda się na wieczorne bieganie. Samo expo było małe i średnio ciekawe jak dla mnie. Jedno jest pewne - w porównaniu z Tokio - baaardzo ciche. W czwartek jeszcze nie było aż tak oblegane więc spokojnie mogliśmy pooglądać wystawców. 
 
 Breakfast Run
W sobotę przed maratonem, organizatorzy wymyślili fantastyczną imprezę pod nazwą Breakfast Run. Bieg na 5km, bez pomiaru czasu, w wolnym tempie bo ok. 7min/km, w samym centrum Paryża. Część trasy wiodła pod samą wieżą Eiffla. Genialny sposób żeby zobaczyć miasto, poczuć atmosferę zbliżającego się maratonu i spotkać znajomych. Umówiliśmy się sporą grupą pod stacją metra i oczywiście obowiązkowo robiliśmy zdjęcia. W doskonałych humorach udaliśmy się na start. Przez całe 5km biegliśmy z kolegą Jaśkiem z polską flagą, dzięki czemu inni Polacy mogli bez problemu do nas zobaczyć i  dołączyć. Na mecie czekały na nas croissainty, banany, kawa, herbata, woda. Był zorganizowany również bieg dla dzieci, które najpierw mogły wymalować buźki a potem ruszyć na trasę kilkuset-metrową.  
Wieczorem obowiązkowe pasta party a potem już tylko zostało przygotować strój na niedzielny bieg i zadbać o dobry sen.

Maraton

Kilka miesięcy oczekiwania i nastał ten dzień. Wstaliśmy wcześnie, bo o 6 rano tak, żeby na spokojnie zjeść i udać się na start. Ponieważ zapowiadał się ciepły dzień zrezygnowaliśmy z depozytów i od razu pojechaliśmy do swoich stref startowych. Zapisałam się na 3:30 i niestety panowie nie chcieli przepuścić mnie na 3:15, ale Polak potrafi i udało mi się boczną drogą dostać do kolegów i wymarzonej strefy. I tu pojawił się pierwszy minus. Strefy ogromne bo skoro startuje ponad 45 000 zawodników a przedział jest co 15 min to robi się tłum ludzi i... tylko po 2 kibelki na sektor prawy i 2 na lewy.... Kolejka przeogromna i już wtedy wiedziałam, że niestety, ale nie zdążę na start jeśli stanę w tym ogonku. Puszczani byliśmy na "dwa razy" czyli raz lewa strona, raz prawa. Wystartowaliśmy we czworo (Mariusz, Jasiek, Piotr i ja)  po 10 min od elity. Założyliśmy z Mariuszem, że spróbujemy najpierw zmierzyć się z 3:15 a jeśli po półmetku będą siły, to może i ciut szybciej. Początek był przyjemny bo ulica dość szeroka, po kostce ale nie było przepychania i tylko to mocno świecące słońce. Uciekaliśmy do cienia jak tylko się dało, ale gdy na 3km zobaczyłam gdzieś na budynku +15 stopni wiedziałam, że nie będzie to najprzyjemniejszy z biegów. Mniej więcej na 4 km ni stąd ni zowąd odezwała się łydka dając znać, że pracuje i jest ze mną. Pierwsza myśl - przejdzie, to tylko kwestia rozbiegania, nie myśl o tym. Jednak gdy zamiast ból ustępować, powiększał się zaczęłam się martwić. Goniłam dalej z chłopakami w tempie po ok. 4:35, ale wiedziałam, że nie jest dobrze. Podjęłam decyzję, że odpuszczam i odłączam się od kolegów, bo łydka nie da mi tak szybko zapomnieć o swoim istnieniu. Do 15km była jeszcze walka i myśl, że dam radę i jakiś przyzwoity czas zrobię, ale z każdym krokiem ból był większy. Wtedy do gry weszła głowa i myśl - "odpuść czas, ukończ ten bieg bo na końcu czeka na ciebie koszulka Finishera. Nie ma, że schodzisz z trasy, nie po to tu przyjechałaś. Ty tak łatwo nie odpuszczasz". Podziwiałam więc trasę, faktycznie najładniejszą z dotychczasowych po jakich biegłam, próbowałam czerpać energię od kibiców, ale każdy kolejny kilometr to był coraz większy ból i marzenie o spray'u z lodem. Niestety w 3 punktach medycznych w ogóle nie rozumieli o co mi chodzi, w czwartym pan powiedział mi, że niestety nie mają czegoś takiego. Jak można nie mieć tak oczywistej rzeczy na tak dużym maratonie?! Nie chcecie wiedzieć jakie myśli miałam w głowie a jakie słowa na języku. Potem  wbiegłam w długi na kilometr, ciemny tunel, w którym było masakrycznie gorąco, ale kolorowe światła zsynchronizowane z muzyka odwracały uwagę. Mój zegarek tu się pogubił i niestety do końca już nie odnalazł. To tu też podjęłam decyzję, że muszę przejść w szybki marsz. Próbując odciążyć prawą nogę z boląca łydką, zaczynałam zbyt mocno forsować lewą nogę. W ten sposób nie było mowy o ukończeniu biegu. Nie miało znaczenia czy zbiegam czy podbiegam - ból był okropny. Zaciskałam zęby, tłumiąc napływające ze złości i bezradności łzy modląc się, by starczyło mi sił na walkę do końca.  Po kolejnym, nie wiem którym z rzędu już tunelu, zbiegu i podbiegu wreszcie na 29km był duży punkt medyczny. Siadłam na krzesełku i błagalnym wzrokiem patrzyłam jak sanitariusz nakłada chłodzące mazidło. Jeszcze tylko 13km...
Po mniej więcej 2km ból ustąpił a ja nabrałam sił do dalszego biegu. Fizycznie czułam, że mam moc, żel przyjmowałam tylko dlatego, że zwyczajnie byłam głodna. Punkty odżywcze i strefy nawadniania przy takiej temperaturze co 5km to porażka. Końcówka biegu w Lasku Bulońskim z wodospadami to nagroda za trud i walkę. Po 41 km wyciągnęłam polską flagę by z uśmiechem na ustach przebiec przez linię mety. 

To był najtrudniejszy z maratonów w jakim wystartowałam. Gdybym miała ścianę to wiedziałabym dlaczego. Niestety nie mamy wpływu ani na pogodę (dla mnie za ciepło) ani na kontuzje jakie mogą przydarzyć się w trakcie. Cieszę się ogromnie, że nie poddałam się, że walczyłam do końca i nie zeszłam z trasy. Wyciągnęłam wnioski i jestem bogatsza o to doświadczenie. Przekonałam się też ile znaczą ludzie, z którymi startujesz w teamie, jaką siłę Ci dają. I ten ból w oczach kiedy musisz się rozstać ... Pozostała trójka z naszej grupki ukończyła maraton z nowymi życiówkami i jestem z nich dumna, że dali radę.

A jakie plusy samego biegu? Na pewno depozyty zlokalizowane zaraz za linią mety, woda na trasie podawana w wygodnych, małych butelkach. Ogromny plus za trasę - widoki cudne, trochę w mieście, trochę wśród zieleni. Sam profil chyba ok - ciężko mi to określi z perspektywy tego co mnie się przydarzyło.
Minusów zdecydowanie więcej. Na chwilę obecną spokojnie mogę powiedzieć, że był to najgorzej zorganizowany maraton w jakim brałam udział. Ilość toalet przy takim tłumie ludzi zdecydowanie za mała, punkty odżywcze i strefy nawodnienia zbyt rzadko - co 5km; izotonik był tylko na 22 km, kiepska opieka medyczna; trasa momentami była w ogóle nie oddzielona od kibiców przez co ci wchodzili na drogę zostawiając jakiś 1-1,5m szerokości dla biegaczy; 
Były miejsca, że kibiców w ogóle nie było albo byli bardzo cicho. No i jakoś tak przebierańców za dużo nie widziałam ale to już na pewno nie minus :)

Może kiedyś wrócę policzyć się z tą trasą..kto wie :)