Nie wiem dokładnie czyi to był pomysł, ale wiem, kto mnie namówił. Miałam być Czarnym Koniem kolegów z Insane Runners na Drugiej Dyszce do Maratonu Lubelskiego. Tomasz wszystko skrupulatnie policzył i ustalił z moim Zającem Pawłem, na jaki czas mam biec. Na początku podeszłam do tego z uśmiechem, ale widziałam, że Oni nie żartują. Najpierw zabrali dzień wcześniej na przebieżkę po Pętli Śmierci w Starym Gaju (3,2km leśnych dróżek z kilkoma podbiegami) a potem kazali odpoczywać przed startem. No i najważniejsze - oddaje zegarek. Przekonałam się już raz, że faktycznie to na mnie działa. Nie myślę wtedy o dystansie, o tempie tylko o tym, jak się czuję.
Start był o 11 więc sporo czasu, żeby się wyspać i dotrzeć na nowootwarty stadion Arena w Lublinie. Chłopaki spotkali mnóstwo znajomych i wszystkim mówili, że ja przyjechałam z Warszawy "łamać" godzinę. Po rozgrzewce poszliśmy na start. Paweł, który miał pilnować mi zegarka :) , Michał, jego brat i ja, Czarny Koń. Plan był taki - mam się słuchać Pawła, nie gadać i dobiec. Ponieważ do klasyfikacji liczył się czas brutto a ja miałam stanąć na pudle, ruszyliśmy do pierwszych linii.
Pogoda była idealna, lekko chłodno, zero wiatru i sucho. Po 1,5 km złapała mnie, nie wiedzieć czemu, kolka, ale nic nie chciałam mówić bo będzie, że baba marudzi. Chwile biegła ze mną, ale jakoś pozbyłam się jej i mogłam ruszyć dalej. Ponoć w Lublinie ciężko o trasę bez podbiegów. Ten pierwszy, między 2 a 3 km dał mi ostro w kość. Miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy... To jak warszawska Agrykola tyle, że dłuższa... Potem chwila odpoczynku i jeszcze raz. Gdy byliśmy na 5km, chłopaki stwierdzili, że już teraz z górki więc wygoniłam Michała. Widać było, że chłopak ma siły i niepotrzebnie zwalnia z nami. Szybko przekonałam się jak fajny był start bez kontroli zegarka. Gdy umknęło mi oznaczenie 6km, strasznie miłym uczuciem było zobaczyć chorągiewkę na 7km... od razu się uśmiechnęłam. Wiedziałam tylko jedno - nie dam rady mocniej pocisnąć ostatniego kilometra. Byłam w błędzie, bo Paweł lekko podkręcił tempo, tak, że ja tego nie odczułam i ostatecznie udało się wbiec na płytę stadionu, gdzie była meta, z pięknym finiszem. Chyba skrzydeł dodał mi też zegar jak zobaczyłam, że jest szansa na życiówkę. I była. Poprawiona o 1 sekundę :)
Co sprawiło, że chcę przyjechać na kolejną dyszkę do Lublina? Przede wszystkim atmosfera i super organizacja. Okazuje się, że można zrobić bieg za 30PLN wpisowego, bez kolejnej koszulki, ale za to z pięknym medalem, smacznym jedzeniem (3 rodzaje makaronów do wyboru), napojami i jabłkami. Chcieć to móc. Nawet stoiska do masażu były!
Ostatecznie zajęłam 12 miejsce w OPEN i 6 w kategorii wiekowej więc wyjechałam bez pucharu, ale kto wie jak będzie następnym razem :) Czarny Koń powróci.
Dziękuję kolegom z Insane Runners za namówienie mnie na start, za kibicowanie na trasie i za ciepłe przyjęcie.W styczniu widzimy się na kolejnej , Trzeciej Dyszce do Maratonu, nocnej ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz