Dokładnie rok temu zobaczyłam
zdjęcia kolegi Tomka z Biegu Katorżnika i postanowiłam, że jeśli tylko się uda
zapisać, to chcę w nim wystartować. Ukończyć taki bieg to będzie fajna zabawa,
ale najbardziej ciekawił mnie medal. Robił wrażenie. Zapisy kobiet trwały
dłużej niż mężczyzn i razem z koleżanką Anetą udało nam się znaleźć w gronie
183 kobiet. Pakiet startowy nie powiem, do tanich nie należy bo 200zł ale, że
środki idą na cele charytatywne to jakoś inaczej wydaje się takie pieniądze.
Zarezerwowałam za poradą Tomka hotel w Częstochowie (w samym Kokotku już nie
było miejsc) i pozostało czekać. Przez ostatnią kontuzję jakoś nie przeżywałam
w ogóle tego biegu, nie przygotowywałam się specjalnie. Z Anetą i naszymi
kibicami wyruszyliśmy z Warszawy w piątek o 15, na spokojnie dojechaliśmy do Częstochowy;
krótkie zwiedzanie i udaliśmy się do Hotelu Haga. Osobiście – nie polecam na
dłuższy wypad. Na jedną noc może być ale dłuższy pobyt... Wieczorem obejrzałyśmy jeszcze kilka
filmów o starcie w Katorżniku na Youtube z zeszłego roku i dotarło do mnie na
co się porywam…
wyrównane,
bo nie wiadomo co czai się w zaroślach. Punkt 12.00 ruszyłyśmy a właściwie wskoczyłyśmy
do wody i… na początek którejś z zawodniczek udało się mnie podtopić więc
wiedziałam, że walki o miejsca nie będzie tym bardziej, że nie umiem pływać.
Byle dotrwać do pomostu i przebić się bliżej biegu. Tu zgubiłam Anetę i do
samego końca nie spotkałyśmy się – dopiero na mecie. Następne 1,5-2km to było
brodzenie w wodzie, w szuwarach gdzie co rusz można było się nadziać na konary.
Już wiem czemu niektóre z dziewczyn miały ochraniacze na piszczele..Jedno co
trzeba przyznać – nie było wśród kobiet takiej rywalizacji jak widać było u
mężczyzn. No może poza paroma przypadkami. Większość jednak współpracowała,
pomagała sobie, ostrzegała gdzie jaka przeszkoda jest w wodzie.
To było naprawdę
fajne i pomocne. Ciężko było wyprzedzać gdy ledwo podnosisz nogi w błotnistej,
bulgocącej mazi. Już nawet po jakimś czasie nie chciało mi się zdejmować
różnego rodzaju roślinności z ciała. W połowie trasy byłam zaskoczona punktem
odżywczym – jogurt o smaku kakaowym . Co jakiś czas gdzieś w lesie czaił się
fotograf. Samego biegu na tej, jak mówili 13km trasie, było może 3 może 4km.

Na końcu czekał na mnie przeogromny medal, który ledwo dałam
radę unieść na szyi. Większość biegu pokonałam razem z Basią i „Bułą”; dziękuję
im za wsparcie zważywszy, że całą trasę byłam bez okularów. Kilka wywrotek w
lesie zaliczyłam. Zaraz za metą można było się opłukać z pierwszego błota a
potem Jednostka udostępniła prysznice polowe. Przyjemnie było założyć ciepłe i
suche ubranie. A potem… ciepła, przepyszna grochówka…
Trochę zniesmaczona byłam
oglądając wczoraj DDTVN relację
Agnieszki Rylik z biegu. Niby brała udział tylko zastanawia mnie jedno – jak
udało jej się zachować makijaż i czyste, jaskraworóżowe ubranie czy nieskazitelnie
białe buty bez mocowania taśmami brodząc po błocie…? Chyba była na innym biegu.