Dokładnie rok temu zobaczyłam
zdjęcia kolegi Tomka z Biegu Katorżnika i postanowiłam, że jeśli tylko się uda
zapisać, to chcę w nim wystartować. Ukończyć taki bieg to będzie fajna zabawa,
ale najbardziej ciekawił mnie medal. Robił wrażenie. Zapisy kobiet trwały
dłużej niż mężczyzn i razem z koleżanką Anetą udało nam się znaleźć w gronie
183 kobiet. Pakiet startowy nie powiem, do tanich nie należy bo 200zł ale, że
środki idą na cele charytatywne to jakoś inaczej wydaje się takie pieniądze.
Zarezerwowałam za poradą Tomka hotel w Częstochowie (w samym Kokotku już nie
było miejsc) i pozostało czekać. Przez ostatnią kontuzję jakoś nie przeżywałam
w ogóle tego biegu, nie przygotowywałam się specjalnie. Z Anetą i naszymi
kibicami wyruszyliśmy z Warszawy w piątek o 15, na spokojnie dojechaliśmy do Częstochowy;
krótkie zwiedzanie i udaliśmy się do Hotelu Haga. Osobiście – nie polecam na
dłuższy wypad. Na jedną noc może być ale dłuższy pobyt... Wieczorem obejrzałyśmy jeszcze kilka
filmów o starcie w Katorżniku na Youtube z zeszłego roku i dotarło do mnie na
co się porywam…
No, ale jak się powiedziało „a” to nie można się wycofać.
Zimno, jak na sierpień i lejący, bo nawet nie padający deszcze kiedy
opuszczaliśmy hotel wcale nie zachęcił nas do startu.Organizacyjnie super przygotowany
bieg - w samym już Kokotku trasa była
oznaczona gdzie należy skręcić, przygotowany spory parking i wolontariusze
wskazujący drogę; odbiór pakietów szybko i sprawnie. Na miejscu byliśmy tuż po
11 więc idealnie, żeby się przebrać, przygotować i przed 12 ustawić na starcie.
Zaczęło się nieźle, bo gdzieś posiałam rękawiczki – pomyślałam jak bardzo
ucierpiały moje ręce na Runmagedonnie i jeśli tu miałoby być podobnie… No
trudno – za gapowe się płaci. Zobaczymy czy chociaż świeżo zrobiona hybryda na
paznokciach wytrzyma. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby tuż przed startem fundować sobie manicure :) Po drodze zaczepiłyśmy z Anetą chłopaka, który wracał z
Biegu Skazańców. Popatrzyłam jak był zmęczony, wybrudzony i pomyślałam „po co
mi to ?”, ale wiedziałam też, że chciałam spróbować i w życiu się nie wycofam.
Pora na ostatni posiłek czyli batonik, buty obwiązałyśmy taśmą, rzeczy
oddałyśmy do depozytu i w fantastycznych humorach stanęłyśmy na starcie. Jak
się okazało sporo dziewczyn startowało po raz pierwszy więc szanse
wyrównane,
bo nie wiadomo co czai się w zaroślach. Punkt 12.00 ruszyłyśmy a właściwie wskoczyłyśmy
do wody i… na początek którejś z zawodniczek udało się mnie podtopić więc
wiedziałam, że walki o miejsca nie będzie tym bardziej, że nie umiem pływać.
Byle dotrwać do pomostu i przebić się bliżej biegu. Tu zgubiłam Anetę i do
samego końca nie spotkałyśmy się – dopiero na mecie. Następne 1,5-2km to było
brodzenie w wodzie, w szuwarach gdzie co rusz można było się nadziać na konary.
Już wiem czemu niektóre z dziewczyn miały ochraniacze na piszczele..Jedno co
trzeba przyznać – nie było wśród kobiet takiej rywalizacji jak widać było u
mężczyzn. No może poza paroma przypadkami. Większość jednak współpracowała,
pomagała sobie, ostrzegała gdzie jaka przeszkoda jest w wodzie. To było naprawdę
fajne i pomocne. Ciężko było wyprzedzać gdy ledwo podnosisz nogi w błotnistej,
bulgocącej mazi. Już nawet po jakimś czasie nie chciało mi się zdejmować
różnego rodzaju roślinności z ciała. W połowie trasy byłam zaskoczona punktem
odżywczym – jogurt o smaku kakaowym . Co jakiś czas gdzieś w lesie czaił się
fotograf. Samego biegu na tej, jak mówili 13km trasie, było może 3 może 4km.
Pod sam koniec znów musiałam zmierzyć się z wodą i brakiem umiejętności
pływania czyli straciłam parę miejsc w klasyfikacji. Na kilometr przed końcem objawili się nasi
kibice – Marcin nagrywając mnie trafił na najgorszy moment biegu – zderzenie z
wielkim konarem i ból nie do opisania. Mój piszczel oberwał na tyle mocno, że
ledwo mogłam chodzić a na końcu czaiły się przeszkody – czołganie się pod
drutem kolczastym; skoki przez opony; szukanie wyjścia przed okno w opuszczonym
domu i kilka innych, na które trzeba było samemu znaleźć sposób. Nie wiem czy
to świadomość, że za chwilę koniec czy
upór i wola walki, ale nie myślałam o bólu tylko chciałam jak najszybciej
ukończyć bieg.
Na końcu czekał na mnie przeogromny medal, który ledwo dałam
radę unieść na szyi. Większość biegu pokonałam razem z Basią i „Bułą”; dziękuję
im za wsparcie zważywszy, że całą trasę byłam bez okularów. Kilka wywrotek w
lesie zaliczyłam. Zaraz za metą można było się opłukać z pierwszego błota a
potem Jednostka udostępniła prysznice polowe. Przyjemnie było założyć ciepłe i
suche ubranie. A potem… ciepła, przepyszna grochówka…
Ostatecznie zajęłam 40.-te
miejsce wśród kobiet (na 149 które wystartowały) z czasem 2:21:22. Jestem
zadowolona. Plan zrealizowany, medal na pewno największy i najcięższy w
kolekcji jest, ale wiem też, że to nie to. Inaczej wyobrażałam sobie ten bieg.
Więcej było brodzenia w wodzie niż samego biegania. Były momenty, że wychodziło
się na dosłownie kilka kroków z bagien czy z wody by za chwilę znów tam
wskoczyć. Nogi wtedy są mega ciężkie, buty przesiąknięte wodą ciążą
niesamowicie i ciężko było nawet iść. Zmęczona byłam jak po porządnym
półmaratonie J
Ale wiem, też że warto było pojechać i przekonać się na własnej skórze. No i
hybryda na paznokciach przetrwała :-)
Trochę zniesmaczona byłam
oglądając wczoraj DDTVN relację
Agnieszki Rylik z biegu. Niby brała udział tylko zastanawia mnie jedno – jak
udało jej się zachować makijaż i czyste, jaskraworóżowe ubranie czy nieskazitelnie
białe buty bez mocowania taśmami brodząc po błocie…? Chyba była na innym biegu.